Serdecznie zapraszam do przeczytania wywiadu ze znakomitą pisarką dla dzieci Panią Justyną Bednarek!

Justyna Bednarek z wyborem utworów, które wyjątkowo ceni!

Katarzyna Slany:

Droga Pani Justyno, dziękuję pięknie, że zgodziła się Pani na wywiad ze mną na moim świeżutkim blogu zatytułowanym: Piórkiem i pazurkiem o współczesnej literaturze dziecięcej i młodzieżowej. Na początku muszę wyznać, że uwielbiam Pani książki dla dzieci i od dawna jestem nimi zafascynowana. Kiedy śledziłam Pani rozwój artystyczny, wiedziałam, że kiedyś będę mogła nazywać Panią najlepszą współczesną pisarką dla dzieci. I nie ma w tych słowach krztyny wazeliny. Tak po prostu jest i bardzo mnie to cieszy. Bo musi Pani wiedzieć, że jest Pani stworzona do pisania wysokiej literatury dziecięcej, a to naprawdę rzadki dar!

Justyna Bednarek:

Pani Kasiu, serdecznie dziękuję za dobre słowa! Cieszę się, że moje książki się podobają. Ale tak zupełnie na serio – boję się tych słów. Boję się, że mógłby nadejść taki dzień, gdy w nie uwierzę, bo z takiej wiary nic dobrego dla pisarza nie wynika. Ja cały czas jestem twórcą „w podróży” i bardzo liczę na to, że uda mi się jeszcze rozwinąć. Ciągle mam marzenia i plany i liczę, że moje najlepsze książki są dopiero przede mną.

Katarzyna Slany:

Wiem, że to tendencyjne pytanie, ale chciałabym zapytać, kim chciała Pani zostać jako dziecko, kim we wczesnej młodości, kim na studiach i na którym z tych etapów życia poczuła Pani, że chce być pisarką dla dzieci?

Justyna Bednarek:

Moje pierwsze pragnienia, fantazje, związane są z lasem. Pierwszy sen, jaki sobie przypominam (musiałam być naprawdę bardzo mała), to że jestem małym chłopcem, siedzę w jakichś zaroślach i uważnie obserwuję przechodzących dorosłych ludzi. Las, tajemnicze miejsce, pełne rzeczy ciekawych, a i trochę strasznych – bardzo mnie pociągał, więc chciałam być leśnikiem. Później, na fali popularności Janosika, a także uwielbienia dla „Klechd sezamowych” Bolesława Leśmiana (gdzie sporo jest o zbójcach) – pragnęłam zostać „zbójową”. Jakoś nie mieściło mi się w głowie, że mogłabym być żeńskim zbójem, więc widziałam się w roli jego towarzyszki życia. Pewnie dlatego, że życie takiego bandziorka pełne było przygód i skarbów. Potem, w szkole podstawowej, miałam różne pomysły. Moja rodzina to, mniej więcej po połowie, lekarze i historycy. Ja chciałam więc być lekarzem. Jednak mniej więcej około piętnastego roku życia wiedziałam już, że moim powołaniem jest pisanie. Co prawda pierwotnie widziałam się w roli smętnej „poetki przeklętej”, ale gdy minął nastoletni Sturm und Drang Periode, zaczęłam myśleć o literaturze dla dzieci. Przez mniej więcej 30 lat zbierałam do szuflady pomysły na książki czy opowiadania, które w przyszłości miałam napisać.

Katarzyna Slany:

Ciekawi mnie, czy w dzieciństwie i okresach późniejszych dużo Pani czytała książek, jeśli tak, to jakich? Oraz czy była Pani uzdolniona artystycznie i czy miała Pani „paczkę” dobrych przyjaciół, dzięki którym spełniała Pani swoje marzenia?

Justyna Bednarek:

Najwięcej czytałam właśnie w dzieciństwie i wczesnej młodości. Głównie baśnie polskie i z całego świata, ale też poezję dla dzieci (bardzo lubiłam wiersze Władysława Broniewskiego, które czytał mi tata, że nie wspomnę o Janie Brzechwie; całe fragmenty Pchły Szachrajki mogę cytować do tej pory). Klechdy domowe Hanny Kostyrko i Klechdy sezamowe oraz Przygody Sindbada Żeglarza Bolesława Leśmiana umiałam prawie na pamięć. Przepadałam za książkami Astrid Lindgren, a około trzynastego-czternastego roku życia za książkami przygodowymi, czyli za Panem Samochodzikiem Zbigniewa Nienackiego, za powieściami Hanny Ożogowskiej i Edmunda Niziurskiego. Lubiłam też Kornela Makuszyńskiego. Szczególną przyjemność sprawiało mi wyobrażanie sobie, że żyję przed wojną, albo w XIX wieku. Miałam nawet takie poczucie, że przez przypadek trafiłam nie do swojej epoki, że powinnam żyć „dawno, dawno temu”.

Wydaje mi się, że byłam dość uzdolniona literacko. Już jako bardzo małe dziecko wymyślałam wierszyki, które – z dzisiejszej perspektywy mnie samą zadziwiają rytmicznością. Moja mama zanotowała dwa moje „wiersze”, które powstały, gdy byłam w zerówce. „Powiedziała żaba żabie / nie chcę dziś się kąpać w stawie. / Ja też nie chcę / druga rzecze / wolę dziś się kąpać w rzece. / Ja też wolę, rzekła pierwsza, / no i koniec mego wiersza!

Pamiętam, jak go pisałam. I pamiętam to dziwne uczucie, że nie jest do końca ze mnie. Że jest „z kosmosu”. I zdziwienie, że się udał. Podobne uczucie, od czasu do czasu, towarzyszy mi i dziś.

Nigdy nie narzekałam na samotność, w mojej rodzinie byłam bardzo kochanym, zaopiekowanym dzieckiem. Ale już z rówieśnikami w szkole podstawowej bywało różnie. Jako dziewczynka w ortopedycznych butach i przez pewien czas chodząca o kulach, spotkałam się z różnymi szykanami. Nie mogłam też robić tego wszystkiego, co moi rówieśnicy – np. sporty były wykluczone. To się później zmieniło w liceum i wtedy miałam sporo znajomych, przyjaciół, atrakcyjne życie towarzyskie. Jednak te najgłębsze więzi (które z resztą trwają do dziś) były i są pojedyncze.

Katarzyna Slany:

Kto miał kluczowy wpływ na Pani decyzję o zastaniu pisarką i czy są w Pani życiu osoby, którym ufa Pani tak bardzo, że czyta im jeszcze nieskończone książki, wierząc w dobrą radę, pomoc psychiczną, duchową, merytoryczną, redakcyjną?

Justyna Bednarek:

Było kilka bardzo ważnych osób. Pierwszą był mój tata, sam obdarzony dużym talentem literackim. Przynosił do naszego domu tony książek dla dzieci i czytał je razem z nami. Miał z tego tyle samo frajdy, co my. I tacie czytałam, jako nastolatka i młoda osoba, to wszystko, co lądowało w mojej szufladzie.


Drugą osobą, która rozpalała mi wyobraźnię w dzieciństwie, była niania mojej mamy, a później także nasza, Cecylia Kot. To ona jest Babcochą. Cesia skończyła przed wojną 4 klasy szkoły powszechnej w Brzozowie i znała na pamięć całego Mickiewicza. Uwielbiałam, gdy recytowała mi Ballady i romanse. A także gdy opowiadała różne ludowe bajki, z głowy. Stąd wzięły się moje Maryjki. Trzecią osobą, która miała na mnie ogromny wpływ, była Alicja Grajewska, redaktorka PAX-u (w swoim czasie podpisująca się Krzysztof Narutowicz). Alicja była przyjaciółką moich teściów, osobą nieprawdopodobnie oczytaną, wielbiącą literaturę, ciekawą świata, bezpośrednią i bardzo atrakcyjną towarzysko dla młodych ludzi. Zaprowadził mnie do niej, podczas pierwszej randki, mój przyszły mąż, Michał. Alicja, która pisała recenzje książek, redagowała je (m.in. mojego ukochanego Srebrzynka, Juana Ramona Jimeneza), czytała moje próby literackie. Łapała się za głowę i wołała: „Ja znam pisarzy! Ty już jesteś gotową pisarką! Czemu mi nie wierzysz?!”. To właśnie fakt, że mnie bardzo doceniała, sprawił, że nie porzuciłam marzenia o pisaniu i wytrwałam w nim przez tak wiele lat.

Dziś raczej nie mam jednej osoby, której bym za każdym razem czytała swoje książki przed wysłaniem do wydawnictwa – choć bywa, że proszę kogoś o opinię, z jakiegoś szczególnego powodu. Poza moimi dziećmi. Każde z nich jest zupełnie inne, z inną wizją świata, i każde wychwytuje w świeżym tekście coś innego. A ja ich opinii bardzo słucham, bo wierzę, że jak jednemu człowiekowi coś przychodzi do głowy, to na pewno, gdzieś na świecie są rozsiani inni, którzy pomyślą to samo.

Katarzyna Slany:

Pisze Pani utwory bardzo zróżnicowane tematycznie, ale też pod względem formy, narracji, konwencji literackiej, istotnych nurtów postmodernistycznych w światowej literaturze dziecięcej. Ma Pani perfekcyjnie opanowany warsztat literacki i dużą wiedzę z zakresu teorii literatury, która jest obecnie niesłychanie ważna przy ocenie literatury dziecięcej. Czy śledzi Pani nowości związane ze współczesną literaturą dziecięcą? Czy to raczej wewnętrzna potrzeba dyktuje Pani temat i kreację utworu? Czy pomysły na książki przychodzą do Pani same wraz z natchnieniem i weną? Czy też ma Pani określony arbitralnie zespół tematów, o których Pani pisze i jest Pani mu absolutnie wierna?

Justyna Bednarek:

Niestety, wydaje mi się, że wiedzę na temat teorii literatury miałam – jakąś tam – na studiach. Wtedy też czytałam sporo na ten temat. Być może więc gdzieś jakieś szczątki wiedzy drzemią w zwojach mózgowych. Jednak w moim pisaniu jestem intuicyjna. Przychodzi do mnie jakaś myśl – obraz – dźwięk i tworzą zaczyn historii. Czasem jest to jakieś konkretne uczucie. A czasem jakiś jeden pomysł fabularny, wokół którego snuję całą resztę. A czasem – jak w przypadku Babcochy – pomysł formalny, z którego ewoluuje reszta. W przypadku tej ostatniej książki marzyło mi się, żeby napisać książkę dla dzieci, która byłaby skrzyżowaniem „Niejakiego Piórko” i „Profesora Tutki” – lapidarne historyjki, o kondensacji wiersza (to raczej Piórko), z lekko ironicznym poczuciem humoru i nostalgią (to raczej Tutka). Ale przecież Babcocha nie jest podobna ani do jednego, ani do drugiego. Więc ten pierwszy impuls prawie nigdy nie przekłada się na ostateczną formę. Porzuciłam też zamysł nawiązywania w Babcosze do moich ukochanych wierszy czy książek – nikt by tego nie odczytał, zbyt odległa aluzja. Kilka rzeczy jednak przetrwało np. sentencje Ramona Gomeza de la Serny: „Otwierając orzech znajdujemy ucho” lub „Jazz to muzyka pełna kaczek”.

Co do tematów – nie umawiam się sama ze sobą, że coś powinnam, czy że to będzie z jakiegoś powodu dobre. Reaguję na świat, nie zawsze w sposób mocno przemyślany. I piszę o tym, co siedzi mi głęboko w sercu. Często zdarza się w książce jamnik – bo jamnikiem był pierwszy ukochany pies. I wrona – bo krukowate szczególnie lubię. Pierwszy obraz, jaki pamiętam z najwcześniejszego dzieciństwa, to szare niebo pełne wron. Jadę wózkiem, na wznak, i widzę je. Są piękne i straszne. Więc na przemian – zamykam i otwieram oczy. Tak, wrony, gawrony i kawki to moje ptaki. Poza tym moi rodzice byli archeologami, więc mam szczególny stosunek do przedmiotów. Są żywe, mówią o ludziach. Głęboko wierzę w duszę, ducha, w to, że rzeczywistość składa się z tego co widać i czego nie widać. Często dopuszczam do głosu to, czego na co dzień zobaczyć nie można.

Katarzyna Slany:

Pani Justyno czym się Pani inspiruje, pisząc swoje książki i czy ma Pani ulubione książki dziecięce, młodzieżowe, ale i te dla dorosłych? Może zechce nam Pani zdradzić swoje twórcze inspiracje i tytuły ukochanych książek z uzasadnieniem, czemu akurat one są bliskie Pani sercu?

Justyna Bednarek:

Ze wstydem muszę wyznać, że w ostatnich latach czytam bardzo mało. Spędzam dużo czasu na pisaniu i już zwyczajnie nie wystarcza mi „pary” na zajmowanie się literami, gdy odchodzę od komputera. Po prostu bardzo mi trudno skupić uwagę na dłuższym tekście. Do niedawna myślałam, że jest to rodzaj defektu umysłowego, być może przebodźcowania. Ale nie! To chyba chodzi o to, że coraz mniej rzeczy mnie wciąga. Bo jednak raz na jakiś czas zdarzy się książka, która mnie pochłonie i nie mam żadnego problemu, by ją przeczytać jednym haustem. Tak jest, na przykład, z powieściami Zyty Rudzkiej, która wypracowała własny, interesujący język – więc jej pisanie jest po prostu przyjemne dla ucha, jak dobra muzyka (ja lubię, żeby tekst dobrze brzmiał – jest to jedna z korzyści chodzenia do szkoły muzycznej). A poza tym ma ogromny talent w portretowaniu ludzi, bez grama lukru, ale z sympatią. Nieprzerwanie, od dzieciństwa czytam poezję. Uwielbiam Annę Piwkowską – tak jak wielbiłam przez większość życia poezję akmeistów. Regularnie podczytuję wielkich klasyków Herberta, Miłosza, Szymborską. Wiersze są dobre, bo czytania jest mało, a myślenia – dużo. I wiersz to jest taka kula dum dum – rozrywa się w duszy na milion kawałków, z małej liczby słów wynika dużo treści. Ostatnio zachwycił mnie Lars Gustafsson. Humor poprawia mi poezja purnonsensowa – wszystkie te pany Edwardy Leary, Edwardy Goreye. Lubię też komiksy i powieści obrazkowe – trafiają do innej części mózgu niż sam tekst, ale te wybitne, robią to samo, co wiersze: proste sceny rozwijają się w skomplikowaną treść. Nie będę szczególnie oryginalna, gdy powiem, że przepadam za Shaunem Tanem.

Trochę już powiedziałam, co czytałam jako dziecko i nastolatka. Dodam może jeszcze, że dość wcześnie – bo jako piątoklasistka – pochłonęłam Prusa. Po nim przyszedł czas na Guy de Maupassanta, Czechowa i innych wybitnych twórców opowiadań. Lubię opowiadania. Wychodzi na to, że ja po prostu jestem leniwa: lubię mało czytać i potem dużo o tym myśleć.

Katarzyna Slany:

W Pani książkach zawsze zawarte są przesłania, które trafiają wprost w serca „galerników wrażliwości” (jakby ich nazwał Antoni Kępiński). Przypomnę tylko Maryjki. Opowieści o Matce Bożej, Naszą niegrzeczną mamę, Dom nr 5, Pan Kardan i przygoda z vetustasem, Pan Stanisław odlatuje i Babcocha, które pozostawiają trwały ślad w naszej pamięci. Chcę Panią zapytać, skąd wybór tak oryginalnych i unikatowych tematów oraz skąd tak niezwykła świadomość, jak pisać o danym temacie tak, aby był wielowarstwowy, z kilkoma dnami i znakomitym przesłaniem? Pani Dom nr 5 to arcydzieło literackie. W sposób symboliczny, metaforyczny, palimpsestowy gromadzi tu Pani wiele wspomnień, pomieszanych rozmów oraz artefaktów, które, choć zmieniają kontekst historyczny, wciąż wpisane są w archetyp wojny – minionej, obecnej i przyszłej. Chciałam zatem zapytać, czy przesłanie tej powieści miało być smutne? Czy to prawda, że człowiek nigdy nie uczy się na błędach? A może wierzyć trzeba w nowe pokolenia? W młodość, która zapanuje nad chaosem i przywróci tak bardzo pożądany ład?

Justyna Bednarek:

Wybór tematów zawsze podsuwa mi życie. Pan Stanisław odlatuje powstał sekundę po śmierci mojego męża. Paweł Pawlak, ilustrator tej książki, zaproponował mi współpracę: zatroszczył się o to, czy jako młoda wdowa, mam z czego żyć. Wyrwałam wtedy serce z piersi i napisałam prostą historię, która miała dać nadzieję mnie samej. Jeśli chodzi o Maryjki – wspomniałam już, że kilka z tych opowieści ja sama poznałam w dzieciństwie, dzięki mojej niani, Cecylce. Chciałam przenieść te historie w następne pokolenie. Dzieci już ich nie znają, a warto, żeby nie zostały całkiem zapomniane. Ale dołożyłam też trochę od siebie: w moim widzeniu świata wszystko jest połączone z wszystkim, więc spodziewająca się dziecka kobieta i spodziewająca się małych kotka uczestniczą w tym samym misterium, są częścią tej dobrej siły tworzącej piękno, dobro i – wierzę w to głęboko napędzającej świat. Jeśli chodzi o Dom numer 5, to punktem wyjścia było pewne przeżycie sprzed ponad dwudziestu lat. Szłam z moim małym synkiem wiaduktem nad starymi działkami przy ulicy Gwiaździstej, w Warszawie. Nie wzięłam okularów (jestem krótkowidzem) i wydało mi się, że dostrzegam pomiędzy drzewami biały dom. Potem okazało się, że znajdował się tam fundament starego budynku. Byłam dość wstrząśnięta tym odkryciem. W wyobraźni więc tworzyłam historię o duchu domu, w którym mieszkają duchy dawnych mieszkańców. Przez dwadzieścia lat nie wyszło to poza ramy potencjalnego scenariusza. Gdy już wzięłam się za pisanie, pomysł zdążył się przetworzyć. Właściwie napisałam tę książkę dla jednego zdania: dopóki są na świecie dzieci, które dokuczają innym dzieciom, ludzie nigdy nie przestaną toczyć wojen. I dla jednej myśli: słowo zabija tak samo, jak kula. To dokładnie chciałam przekazać. A w uproszczeniu: chcesz zmienić świat, zadbaj o to, jakim jesteś człowiekiem. Myślę, że ta książka nie jest smutna – ma w końcu dobre zakończenie (zebrałam za nie zresztą trochę krytycznych uwag, że zbyt przesłodzone). A przede wszystkim ma perspektywę ciągu dalszego: nic się jeszcze nie skończyło, wszystko w naszych rękach.

Katarzyna Slany:

Interesuje mnie także Pani stosunek do interpretacji Pani książek. Serdecznie proszę, aby spróbowała Pani powiedzieć, czy pozostawia Pani sferę interpretacji czytelnikom i lubi słuchać, jak zrozumieli Pani książki oraz czy czyta Pani recenzje swoich książek i czy z którejś dowiedziała się Pani o swoim utworze czegoś nowego?

Justyna Bednarek:

Uważam, że książka raz wypuszczona w świat, żyje swoim życiem i jeśli różne osoby widzą w niej różne rzeczy – to doskonale! To znaczy, że uruchamia wyobraźnię, a tę każdy ma nieco inną. Oczywiście, czytam wszystkie recenzje, również te na Lubimy Czytać i cierpnie mi skóra, kiedy ktoś pisze niepochlebne rzeczy (zdarza się). Na szczęście i nieszczęście natychmiast zapominam, więc nie jestem w stanie przypomnieć sobie, czego nowego dowiedziałam się o moich książkach. Wiem, że były takie sytuacje – ostatnio zdarzyło mi się to parę razy z Naszą niegrzeczną mamą, w której odnalazło się całkiem sporo znajomych matek. Ja pisząc kolejne rozdziały tej książki, miałam z tyłu głowy jakieś prawdziwe zdarzenie, które „ubajkowiłam”, a potem okazywało się, że konkretna osoba odczytywała w własne przeżycie, zupełnie inne od mojego.

Katarzyna Slany:

Z którymi artystami szczególnie lubi Pani współpracować i dlaczego?

Justyna Bednarek:

Nie było jak dotąd ani jednej współpracy, która byłaby niemiła. Naprawdę. Oczywiście, wściekam się, gdy wybitny, wspaniały, niedościgniony Daniel de Latour zwleka z przysłaniem ilustracji, a maszyny w drukarni się kręcą – no ale to jest wliczone w koszty obcowania z geniuszami. Efekt rekompensuje ten stan przedzawałowy. Uważam, że najwspanialsze rzeczy wychodzą ze zderzenia różnych talentów i energii (mówię o pisarzu i ilustratorze), dlatego chętnie pracuję z różnymi twórcami. Zawsze czekam z ciekawością: co wyjdzie tym razem? Zawsze mam jakieś obrazy w głowie, ale nigdy nikogo do nich nie przekonuję. Synergia może zaistnieć, gdy wszyscy mają wolność tworzenia. 

Katarzyna Slany:

Którą ze swoich książek lubi Pani najbardziej i dlaczego?

Justyna Bednarek:

Jestem wdzięczna Skarpetkom, które otworzyły mi drzwi do literatury. Ale napisałam lepsze książki. Babcochę, Maryjki i Naszą niegrzeczną mamę. To z tych trzech jestem najbardziej dumna – efekt jest najbliższy temu, co chciałam osiągnąć. A to się nie zawsze udaje. Szczególnie zadowolona jestem z Mamy – książka różni się od poprzednich, szczególnie jeśli chodzi o język. Myślę, że widać, że ja się zmieniam – a zmiana, czyli ruch, to życie. Po raz pierwszy pisałam dobitnie (na ile to możliwe w książkach dla dzieci) o przemocy i bardzo chciałam powiedzieć, że jesteśmy w stanie ochronić same – siebie, i tych którzy od nas zależą. Nawet, jeśli nie broni nas żaden system. Niegrzeczna mama ma w nosie systemy.

Katarzyna Slany:

Pisze Pani w bardzo dojrzały, piękny, mądry sposób. Pani karnawałowe książki, to przepyszne desery po znakomitych daniach głównych. Zastanawiam się, jaką rzeczywistość i jakie wartości chciałaby Pani za pomocą metafor, symboli, niejasnych obrazów uczynić nieśmiertelnymi w Pani książkach?

Justyna Bednarek:

Pisanie książek jest dla mnie lekarstwem na nostalgię przemijania. Zapisuję swoje zachwyty, miłe chwile (odegrane w życiu jakichś Ogórków, Marchewków czy innych), opisuję zwierzęta, miejsca – o których tylko ja wiem, że są prawdziwe i nie chcę, żeby zniknęły. To nieważne, że czytelnik tego nie dostrzeże, wystarczy, że ja wiem, że zatopiłam muchę, która leciała przez pokój siódmego września w bursztynku opowieści. To moja osobista przyjemność i pisząc, z tego głównie czerpię satysfakcję.

Co do przekazywania wartości – szczerze mówiąc, nie myślę o wartościach, kiedy piszę. Pewnie dałoby się wyłuskać z moich książek, że kuny bywają wierne w przyjaźni, a kury mają lepsze pomysły na edukację niż minister P. Czarnek. Ale kiedy piszę, to raczej staram się, żeby historia była zajmująca i żeby było mnóstwo śmiechu. Oczywiście, że dbam o to, by moi bohaterowie byli wrażliwi, żeby mieli wolność wyboru, żeby nie krzywdzono słabszych, żeby odkrywano piękno i dobro w miejscach nieoczywistych, żeby patrzono z optymizmem w przyszłość. Żyję historią, którą piszę i staram się tworzyć świat, w którym dobrze jest żyć. Nie rozbijam tego na pojedyncze elementy, nie podejmuję pojedynczych decyzji, żeby uwypuklić to czy tamto. Maluję taką rzeczywistość, w której ma szansę wykiełkować dobry człowiek, a po kolory sięgam intuicyjnie. 

Katarzyna Slany:

Ma Pani także wspaniałe poczucie humoru, które obserwuję w Pani utworach od dawna! Karnawalizacja, ludyczność, śmieszne gagi to również znak rozpoznawczy prozy Justyny Bednarek. Jestem ciekawa, jak powstają w Pani domu te radosne utwory, które kocha cała Polska?

Justyna Bednarek:

Czasem przychodzi to samo, a czasem jest to krew, pot i łzy. Nie mam jakiejś szczególnej techniki. Bywa, że komizm bierze się stąd, że pisząc o zwierzątku czy przedmiocie, które znajdują się w zabawnej sytuacji, wyobrażam sobie całkiem konkretną przyjaciółkę – sąsiada – aktorkę, w jakiejś życiowej roli, gdy wydawali mi się zabawni. Próbuję odtworzyć tę śmieszną sytuację, na innym gruncie. Potem daję to do przeczytania dzieciom (bardzo starym dzieciom: 31-26-21). Jeśli się śmieją, znaczy, że się udało.

Katarzyna Slany:

Pani Justyno na koniec chciałabym zapytać o serię „Czytam sobie: 1,2,3” wydawnictwa HarperKids, w której również pojawiają się Pani książki i są rewelacyjne! Czy tworzenie tego rodzaju dziełek wiąże się z innymi emocjami niż pisanie poważniejszych książek dla dzieci starszych? Recenzowałam ostatnio Wyspę Kapitana Protazego i byłam zafascynowana. Treść dla małego dziecka mogła być odczytana na wiele sposobów! Skąd taki zasób świetnych pomysłów u Pani i ta ciągła ewolucja i rewolucja literacka, która się w Pani książkach odbywa? Jeśli za Pani talentem, mistrzowskim piórem, zdolnością typowania doskonałych tematów stoi jakiś sekret – prosimy o zdradzenie nam tej tajemnicy! Chociaż ja wierzę w istnienie naturalnych czarownic pióra. I według mnie Pani do nich należy.

Justyna Bednarek:

Lubię pracę nad serią „Czytam sobie”. To jest ożywcza gimnastyka dla umysłu – zawrzeć w 32 zdaniach historię, która ma wstęp, rozwinięcie i zakończenie, nie używając żadnej litery która ma ogonek lub kreseczkę. Ani dwuznaków. Ja lubię łamigłówki, więc jest to dla mnie taki masaż mózgu. Z biegiem czasu zauważyłam też, że nie muszę sprawdzać, czy dane słowo nie ma „zakazanych” znaków – robię to na ucho. Tak napisany tekst ma szczególną melodię. Staram się nie sięgać po oczywiste rozwiązania. Lubię zaskakujące pointy. Poza tym chyba nie mam jakichś szczególnych sekretów.

Katarzyna Slany:

Pięknie dziękuję Pani Justyno za bardzo ciekawy wywiad i jeśli to możliwe, chciałam Panią prosić o przesłanie swojego zdjęcia z kilkoma ulubionymi Pani książkami. Będę bardzo wdzięczna! Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz dziękuję Mistrzyni literatury dziecięcej za rozmowę!

Justyna Bednarek:

Ja też bardzo dziękuję!

czytałam właśnie w dzieciństwie i wczesnej młodości. Głównie baśnie polskie i z całego świata, ale też poezję dla dzieci (bardzo lubiłam wiersze Broniewskiego, które czytał mi tata, że nie wspomnę o Janie Brzechwie; całe fragmenty Pchły Szachrajki mogę cytować do tej pory). Klechdy domowe i sezamowe oraz Przygody Sindbada Żeglarza Bolesława Leśmiana umiałam prawie na pamięć. Przepadałam za książkami Astrid Lindgren, a około trzynastego-czternastego roku życia – za książkami przygodowymi, czyli za Panem Samochodzikiem, za powieściami Hanny Ożogowskiej i Edmunda Niziurskiego. Lubiłam też Kornela Makuszyńskiego. Szczególną przyjemność sprawiało mi wyobrażanie sobie, że żyję przed wojną, albo w XIX wieku. Miałam nawet takie poczucie, że przez przypadek trafiłam nie do swojej epoki, że powinnam żyć „dawno, dawno temu”.